Sześcioletnia Isabell właśnie wyszła z pięknego, dużego domu, który leżał na środku obwitej w kwiaty polany. Wiatr smagał jej jasne, prawie złotobiałe włosy, a słońce oświetlało jej drobną, śliczną twarz. Biała sukienka w błękitne kwiaty wiała na wietrze. Zadowolona, ponieważ właśnie jej rodzina spełniła największe z jej marzeń. Mały i ciemny kawałek drewna, o mało nie wypadł z jej drobnych rączek. Jasnobłękitny kryształ na końcu wyglądał niczym magia, czym właśnie był. Najpotężniejszą mocą we wszechświecie.
Mała Isabell właśnie spieszyła na spotkanie z swym dobrym kolegą. Ośmioletnim Markiem, synem potężnych czarodziei, Caroline i Benjamina. Liczyli oni, na wielkiego czarodzieja, potężnego w każdym stopniu. Zamiast tego, urodził się zwyczajny chłopiec, którego magia była jedynie w wyglądzie. Bo był śliczny. Brązowe włosy, odrobinę nieuporządkowane, duże, niebieskie, prawie błękitne oczy i dobra sylwetka. Chociaż był jeszcze bardzo młody, miał wysoki iloraz inteligencji i odwagi, ale uwielbiał się bawić. Zabawa- żywioł każdego dziecka.
-Cześć!- krzyknął, psując głuchą ciszę, na wielkim terenie.
-Hej- odpowiedziała dziewczynka, od razu podnosząc swój prezent- różdżkę. Mark na jej widok otworzył szerzej oczy.
-Dostałaś! Nareszcie!- krzyknął z wielkim uśmiechem na ustach, ukazującym jego głębokie dołeczki. Dziewczyna bez słowa chwyciła jego większe od niej ręce i z gracją zaczęła wywijać nimi w geście tańca. "Raz, dwa, trzy, prezent mam, różdżkę mam"- śpiewała, a po chwili dołączył chłopiec. Oboje zaczęli się kręcić, w prawo, w lewo. Isabelle wyrywała piękne kwiaty i rzucała nimi w każdą stronę. Słychać było śmiechy, krzyki, śpiew, rośliny.
Nagle, z dłoni wypadł jej ów prezent. Drewno zabłysło czarną poświatą, z niewiadomych powodów. Isabell szybko schyliła się, przy tym upadając. Mark również to zrobił. Na próżno. Różdżka zaatakowała go morderczym zaklęciem, a chwilę później zwyczajnie upadła na zieloną, porośniętą trawę.
Dziewczyna bez zastanowienia wstała i podbiegła do chłopca. Bordowa krew kapała jej z lewego kolana, a na prawej ręce uformowała się blizna, kształtem podobna do serca. Isabelle przychyliła się do klatki piersiowej Marka. Nic nie słychać. Chociaż niektórzy teraz mogą uważać, że była za mała, aby zrozumieć powagę sytuacji, ona doskonale wiedziała, co się stało. Wiedziała to aż nadto. Po jej smukłym policzku zaczęły kapać drobne łzy, które chwilę później, przerodziły się w obfity płacz.
-Mark, proszę.... Otwórz oczy.... Zostań!...
Lecz spojrzenie chłopaka było nieobecne. Nic nie dało się wyczytać. Był martwy. On, jego dusza, umysł, serce. Leżał na ziemi, niczym śpiący, a jednak, nie było go już na tym świecie. Wszystko w nim wygasło. Niestety. Isabell krzyczała do niego, potrząsała nim, bez skutku. On nie żył.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz